Dobre dwa ostatnie tygodnie. Troche dobrych koncertów(Operators!), udanych zabaw, jedzeniowych rozczarowań i zdziwienie, że kolejny dłuższy pobyt w Warszawie popsuł mi deszcz i postanowienie, że czas spontanicznych decyzji typu “nie wiem kiedy wracam do domu” został już za mną – za to miało miejsce parę dobrych zdarzeń, które mnie tylko utwierdziły w tym, że idę dobrą drogą, i zawodową, i tą fotograficzną. Bilet na The Cure sprzedany, bilet na Touche Amore w kolejce do kupienia. Nadal nie ma opcji przesłuchania “Just Exist” bez ścisku w gardle.
Cieszy ponowny powrót do konsoli, mniej cieszy powrót do książek. Cieszy, że bardzo rozkręciło się zdjęciowo. Portrety i repo. Nawet na śluby, których nie cierpiałam mam jakiś pomysł… Swoją drogą – dzisiejsze zdjęcia pochodzą z jednej z lepszych spontanicznych akcji w jakich brałam udział. Możesz mieć miliardy dolarów z fotografii, możesz sobie organizować wystawy po całym świecie i mieć miliardy publikacji, ale chyba najbardziej liczy się to, że “Family Comes First”, czyli to, że Twoje ziomki same organizują Ci wystawę niespodziankę. Takim sposobem prace Pawła zawisły na jakiś czas w gdyńskiej Cyganerii, a my mieliśmy ubaw po pachy patrząc jak wchodzi do lokalu obudowanego jego zdjęciami.